Po bardzo długim czasie oczekiwania i użytkowania w stanie, który pozostawiał wiele do życzenia, udało się! Komoda z czasów PRL trafiła na warsztat.
I choć niedawna moda na meble z tego okresu już nieco przebrzmiała, postanowiłam jednak wykorzystać ją w odświeżanej właśnie przestrzeni naszego salonu.
Decyzja zapadła z dwóch powodów: pierwszy to oczywiście ekonomiczny – w myśl założenia, jakie sobie przyjęliśmy na wstępie. A naszym założeniem było wykorzystanie tego, co mamy i zrobienie tego, czego nie mamy, a umiemy zrobić. Oczywiście rzeczy, które są niezbędne, a nie jesteśmy w stanie ich zrobić, w miarę możliwości kupujemy, w końcu we wszystkim należy zachować umiar :). Drugi powód to fakt, że ma ona prosty, minimalistyczny kształt i jest bardzo praktyczna.
Właściwie to idealny mebel pod telewizor. Przesuwane fronty pozwalają na użytkowanie rzeczy, których na co dzień nie mamy ochoty oglądać, zaś w czasie używania musi być do nich dostęp. Do tego pojemne szuflady na podręczne rzeczy (u nas gry).
Plan był bardzo prosty – nie przekombinować.
Przy przerabianiu tego mebla, pochodzącego z czasów mojego dzieciństwa (choć nie z mojego domu), przypomniały mi się meble z naszego „dużego” pokoju. Wielki goleniowski segment, zajmujący całą powierzchnię ściany od podłogi po sufit. Był oczywiście całkiem funkcjonalny, ale jego ciemnobrązowy fornir, mimo wysokiego połysku, nie rozweselał wnętrza :). Zakładam, że właśnie dlatego mój tata, artystyczna dusza, postanowił go przerobić. Byłam wtedy dzieckiem, więc chyba fizycznie w tym nie uczestniczyłam, ale pamiętam cały proces, któremu najwyraźniej z wielką uwagą się przyglądałam. Każdy front otrzymał ramki z ozdobnych listewek, w których tata wyklejał kwiatowe motywy. Te obrazy powstawały z forniru w różnych odcieniach. Pamiętam, że najpierw był on moczony, aby nie pękał, potem tata wycinał z niego poszczególne elementy dobierając kolory wg wcześniej zrobionego szkicu. Potem przyklejał do frontów i całość lakierował. Na drzwiczkach od barku był kielich z butelką a na szafce pełniącej rolę domowej apteczki kielich z wężem. Przyznaję, tata zaszalał z pomysłami :), ale z pewnością nikt w mieście, kraju ani na świecie nie miał takiego mebla jak nasz :). Myślę, że to właśnie wtedy, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy, zaszczepił we mnie chęć do przerabiania starego na „nowe”.
Ale wracając do komody…
Zależało mi przede wszystkim na tym, żeby zlikwidować błyszczącą warstwę lakieru i nadać jej nieco bardziej współczesny wygląd. Bez kombinacji i wzorów.
Wiecie, że nie jestem fachowcem w dziedzinie odnawiania mebli. Do tego jestem takim przypadkiem, który zamiast czytać instrukcję, kombinuje samodzielnie zdając się na własną intuicję. O dziwo zazwyczaj, o ile nie chodzi o sprzęt elektroniczny lub komputerowy, to jakoś działa :).
Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tak wykończonym meblem. Pozostało mi więc znaleźć podstawowe informacje na temat sposobów radzenia sobie z nim i praca metodą prób i błędów.
Pracy okazało się dużo więcej niż zakładałam, więc trochę to trwało, ale dzięki temu jestem bogatsza o nowe doświadczenia i wiem też, jakie niespodzianki mogą mnie spotkać następnym razem. A ta wiedza się przyda, bo w kolejce czeka jeszcze stolik z tej samej epoki :).
Dla tych, którzy tak jak ja, nie są specjalistami w tej dziedzinie, a mają szalony pomysł zajęcia się mebelkiem z czasów PRL-u, krótki opis kolejności zdarzeń:
Chyba nigdy się nie nauczę, że jeśli chcę podzielić się efektem swoich zmagań, to fajnie byłoby pokazać obiekt w stanie „przed”. Jak zwykle zapomniałam zrobić zdjęcie, więc dla pokazania, z czym miałam do czynienia udało mi się jedynie wyciąć fragment z jakiejś domowej foty.
No właśnie, nie wszyscy lubią błyszczeć… Ja nie lubię i za błyszczącymi rzeczami też nie przepadam, więc zaczęłam od zdzierania lakieru. Wypróbowany przeze mnie i skuteczny sposób to opalanie i zdzieranie przy pomocy cykliny. Oczywiście podczas nagrzewania wierzchniej warstwy trzeba bardzo uważać, aby nie przypalić warstwy forniru, ponieważ robią się ciemne plamy a w gorszym przypadku fornir może się spalić. Niespodzianką było dla mnie to, że w zależności od koloru forniru i jego „usłojenia” inny był efekt opalania, tzn. nie zawsze było widać moment oderwania warstwy wykończeniowej od forniru. Sprawiało to pewną trudność, ale z czasem już wiedziałam jak reagować w poszczególnych miejscach.
Po usunięciu całości przeszlifowałam fornir bardzo drobnym papierem, tak aby wyrównać i doczyścić powierzchnię. Na tym etapie również należy zachować szczególną ostrożność, bo fornir jest na tyle cienki, że używając szlifierki bardzo łatwo go zetrzeć.
Tak przygotowałam wszystkie elementy widocznych części komody. Środek miał być malowany i nie był wykończony lakierem, więc wystarczyło jedynie zmatowić przed nałożeniem farby.
Przy malowaniu zdobyłam kolejne doświadczenie. Z jakiegoś powodu (nie umiem tego wyjaśnić 🙂 ) kupiłam i postanowiłam użyć farby ftalowej! Podobno ma większą wytrzymałość na ścieranie, więc nadaje się np. do siedzisk krzeseł. Nie jestem jednak przekonana czy kiedykolwiek do niej wrócę. Bardzo ciężko było mi pokryć równomiernie wnętrze szafki, cały czas pozostawał połysk i do tego zapach nie do wytrzymania. Szybko powróciłam do farby akrylowej, dzięki czemu malowanie znowu było przyjemnością i efekt o niebo lepszy.
Początkowo planowałam pozostawić nieco jaśniejszą komodę, ale niestety nawet po dokładnym oczyszczeniu pozostawały (częściowo fabryczne) plamy. Z pomocą przyszła więc bejca, która nieco wyrównała koloryt szafki.
Potem przyszedł czas na woskowanie. Tą czynność lubię najbardziej :). Wosk, którego używam ma przyjemny zapach i łatwo się rozprowadza i daje piękne satynowe wykończenie. Aż kusi, żeby głaskać :). Tutaj nałożyłam dwie warstwy w odstępie dwóch dni i po wyschnięciu wypolerowałam.
Pozostało jeszcze przykręcenie uchwytów i złożenie całości.
Oczywiście nie wszystko wyszło idealnie i, jak większość moich staroci, i ten mebelek ma wiele niedoskonałości. Ale ja właśnie to w nich lubię… w końcu nie jedno już przeżyły :).