Logo zrobię sobie

W POSZUKIWANIU HARMONII

Nic odkrywczego, a jednak… Ile czasu w tygodniu poświęcamy na nicnierobienie? Albo robienie czegoś, co nie jest naszym obowiązkiem, powinnością czy przynajmniej na tyle praktyczną czynnością, że nie mamy po niej wrażenia zmarnowanego czasu i wyrzutów sumienia, że mogliśmy przynajmniej zrobić pranie? Niezależnie od tego, z kim się rozmawia, najczęściej słyszanym zdaniem jest: „Ja nie mam na to czasu!”, „Mam za mało czasu”., „Ciągle brakuje czasu”. I chyba trochę zapominamy, jak ważne dla nas i naszego zdrowia jest zrobienie sobie czasem przerwy. Albo przypominamy sobie o tym dopiero wtedy, gdy ciało daje nam już jednoznaczne sygnały, że coś jest nie tak.
Jak często jest tak, że wyznaczając sobie ciągle kolejne cele, dążąc do ich realizacji bez chwili wytchnienia i wplątując nasz umysł w wieczne przemyślenia i analizy, po dłuższym czasie takiego stanu uświadamiamy sobie, że tak naprawdę to już sami nie wiemy, co jest naszym celem? Zdarzyło mi się to niejednokrotnie. Zdarzało się też, że było to takie zapętlenie, że odczuwałam fizyczny lęk, nie mogąc dojść do tego, z czego on wypływa. Kompletnie przestałam siebie słuchać. I chyba właśnie w ten sposób moje ciało komunikowało mi, że teraz właśnie jest ten czas, żeby się zatrzymać, pozwolić umysłowi odpocząć i poukładać myśli. Nie było innego wyjścia, musiałam znaleźć na to czas. Pocieszające było to, że mam go dokładnie tyle samo, co wszyscy, czyli 24 godziny dziennie i tylko ode mnie zależy, jak je spożytkuję. Nie mam oczywiście na myśli porzucenia wszystkiego, co „trzeba” i wejścia na ścieżkę „robię tylko to, na co mam ochotę”, ale wreszcie dotarło do mnie, co będzie, jeśli nie zrobię z tym nic.
Jak się okazało, czas się znalazł i znalazła się również forma tego mojego nicnierobienia. Mandala. albo może bardziej coś, co mandalę przypomina :). Nie, nie, nie mogłam poświęcić na nią kilku dni, jak robią to w ramach medytacji buddyjscy mnisi, ale te pół czy godzinę, raz na jakiś czas, to przecież zawsze uda się wygospodarować. I tak w zależności od tego, ile mamy czasu można zrobić od malutkiej po giganta (mi się jeszcze nie udało), które potem z powodzeniem mogą ozdobić nasze ściany. A właśnie, no to mamy przy okazji element praktyczny. 🙂
Kolejną rzeczą, która przemawia do mnie za taką formą relaksu, jest to, że nie trzeba mieć do tego żadnych talentów, zdolności, umiejętności i z powodzeniem może to być również wspólny czas z dziećmi. Kiedy rysujemy mandale razem z moją dziesięciolatką, wzajemnie się inspirujemy. Dla mnie niesamowitym odkryciem było to, jak różne w charakterze są nasze prace. Coś, co robiłyśmy intuicyjnie, jakby pokazywało, na jakim etapie w życiu jesteśmy. Moje geometryczne, symetryczne wzory i zastanawianie się nad kompozycją, pokazywały mi, jak bardzo oddziałuje na mnie moja wieloletnia praca i jak trudno jest mi „puścić” i popłynąć. Ona – dziecko, którego na szczęście jeszcze nie udało się wcisnąć w sztywne ramy, nie analizuje, nie zastanawia się nad efektem końcowym, tylko tworzy z esów-floresów piękne, lekkie wzory, płynie. To było dla mnie naprawdę inspirujące, bo obserwując ją w procesie tworzenia, dopiero zdałam sobie sprawę z tego, jak wiele rzeczy mnie osobiście blokuje. Zresztą wg psychiatry Karola Gustawa Junga, który rozpowszechnił Mandalę w kulturze zachodniej, spontaniczne wykonanie Mandali zdradza sporo na temat formy psychicznej jej autora. Jak dla mnie zdecydowanie coś w tym jest.
Swoją drogą jestem ciekawa, jak te nasze mandale będą się zmieniać z biegiem czasu.



do góry