Chyba większość z nas, mam na myśli płeć piękną, lubi planować. Ja bardzo. Robię plany, przeważnie takie w głowie, na tą bliższą i dalszą przyszłość. Jeśli czegoś chcę a aktualnie nie mogę tego mieć, to wyobrażam sobie jak by to było gdybym miała :). I oczywiście wiele razy jest tak, że po jakimś czasie okazuje się, że to, czego mi brakowało nie jest już dla mnie istotne, więc mogę wymazać ze swoich planów. Czysta oszczędność! :). Swoja drogą, to jest świetna metoda na uniknięcie niekontrolowanych i zbędnych wydatków. O ile mniej niepotrzebnych rzeczy mielibyśmy, gdybyśmy za każdym razem, przed zakupem, dali sobie możliwość sprawdzenia, czy za jakiś czas nadal będzie to przedmiotem naszego pożądania :).
Ale są rzeczy, które jak by nie kombinować być muszą! Kuchnia. No wiadomo, że idealnie jest wprowadzając się do nowego domu, wejść na gotowe, czyli wykończoną i wyposażoną kuchnię i od razu zabrać się za przygotowywanie pysznych i zdrowych posiłków. I zapewne większość rozsądnych ludzi właśnie tak planuje przeprowadzkę. Ale nie my. Kuchni nie zrobiliśmy a konieczność wyższa zmusiła nas do tzw. rozwiązań tymczasowych. Te, jak się okazuje, jak już są, to często mają się świetnie przez kilka kolejnych lat!
Ale, ale… Przecież wszystko można zaplanować. A potem już tylko wystarczy zrealizować plan i gotowe. I oczywiście plany były, były projekty, nawet kilka projektów… I za każdym razem była też radość, że jeszcze niezrealizowane, bo przecież ten sprzed roku, to już mi się zupełnie nie podoba. A ten sprzed 3 lat to już zupełnie kłóci się z moją dzisiejszą wizją będąca, jakby nie patrzeć, efektem zmieniających się upodobań. A do tego od lat nowa kuchnia nie może się przebić na pierwsze miejsce naszej listy priorytetów.
Został więc wdrożony plan B, czyli desperacka próba zrobienia czegoś z niczego i do tego jeszcze jak najmniejszym kosztem. I tak przeprowadziliśmy mały lifting naszej starej kuchni. Nie obeszło się bez chwil zwątpienia w sens naszych działań, ale mimo wszystko dziś cieszę się, że udało nam się naprawdę niewielkim kosztem nieco uprzyjemnić sobie przebywanie w tym pomieszczeniu.
Nie ma tu oczywiście efektu „WOW” i nie w tym celu to pokazuję. Myślę sobie jednak, że może ktoś jeszcze, tak jak ja, stoi przed dylematem: czekać na cud, czy rzeźbić w tym, co mam? Moja rada, nie czekać, bo jednak każda, nawet najmniejsza zmiana, a tym bardziej zrobiona własnoręcznie jest fajna i odświeżająca. I wbrew pozorom nie jest to takie trudne :).
Poza poświęconym czasem, który ja potraktowałam, jako trochę nietypowy sposób medytacji :), kosztowało nas to 3 puszki farby (1 do ścian i 2 do mebli), 1 puszkę wosku i reling ścienny.
Farby do mebli użyłam takie, jakie akurat miałam na stanie – czarna akrylowa do drewna i metalu i biała do mebli kuchennych. Oczywiście jak zwykle po malowaniu zabezpieczyłam woskiem i jak się okazuje, po 3 miesiącach użytkowania, takie rozwiązanie nieźle się sprawdza.
Przed:
Kilka fotek po:
I kilka drobiazgów:
Teraz już wiem, że z uwagi na zaistniałą sytuację, znowu będzie nam trudno przez jakiś czas przejść do planu A i zakupu nowej kuchni, więc jednak plan B został zrealizowany w samą porę i nasze „tymczasem” ma nową datę ważności :).